18
10
2025

Góry, cisza i ludzie – czego nauczyła mnie wyprawa przez Pamir

Te wakacje przyniosły mi zupełnie nowe doświadczenia. Postanowiłem połączyć dwie pasje – podróżowanie i kolarstwo – i po raz pierwszy w życiu wyruszyłem na trzytygodniową wyprawę rowerową przez góry Tadżykistanu i Kirgistanu.

Nie będę tu rozpisywać się szczegółowo o logistyce czy sprzęcie. Chcę raczej opowiedzieć o moich refleksjach i spostrzeżeniach po samej wyprawie, o tym, czego ta podróż mnie nauczyła.

Skąd pomysł?

Pomysł wyprawy narodził się jesienią poprzedniego roku. Rower od dawna był dla mnie czymś więcej niż tylko narzędziem sportu – stał się sposobem na poznawanie świata. Po kilku krótszych wyjazdach bikepackingowych w Polsce, Czechach i na Cyprze, zapragnąłem czegoś większego – prawdziwej przygody, w miejscu odległym i surowym.

Azję Środkową poznałem rok wcześniej, podróżując z moją partnerką Agnieszką samochodem po południu Kazachstanu i północy Kirgistanu. Zachwyciły mnie wtedy bezkresne przestrzenie, potężne góry(ach ten niebiański Tien-Szan…)  i otwartość ludzi. Wiedziałem, że muszę tam wrócić – tym razem z rowerem.

Tak narodził się pomysł na trasę przez Tadżykistan – nie po słynnej Autostradzie Pamirskiej (Pamir Highway), ale przez dziką Dolinę Bartang. Mniej popularną, trudniejszą, ale bardziej autentyczną.

Logistyka i trasa

Na wyprawę wyruszyliśmy razem z Agnieszką – moją partnerką w podróży i w życiu. Każde z nas miało swój sprawdzony rower: ja przerobionego Marinia Muirwoodsa, ona lekkiego karbonowego „górala” Cannondale Scalpel. Sprzęt spakowaliśmy w kartony i zabraliśmy do samolotu – polecieliśmy z Krakowa przez Dubaj do Duszanbe, a wracaliśmy z Osz przez Stambuł do Polski.

Po krótkim zwiedzeniu stolicy Tadżykistanu ruszyliśmy dalej – lokalnym transportem, tzw. „shared taxi”, do miejscowości Rushon, skąd rozpoczęliśmy właściwą trasę. Jechaliśmy „na ciężko”, z pełnymi sakwami po bokach rowerów, gotowi na kilkanaście dni samowystarczalnej jazdy przez góry.

Ta forma podróżowania ma w sobie coś wyjątkowego – wolność połączoną z odpowiedzialnością i bliskością otoczenia. Wszystko, czego potrzebujesz, wieziesz ze sobą. Każdy kilometr zdobywasz własnymi siłami. Poruszasz się na tyle powoli, że bardziej możesz doświadczać krajobrazu i otoczenia.

Trasa wyprawy przez Tadżykistan i Kirgistan

Moje przemyślenia po wyprawie

Ludzie im biedniejsi, tym bardziej życzliwi i pomocni

Na każdym kroku spotykaliśmy w Tadżykistanie i Kirgistanie niezwykłą życzliwość. Im skromniejsze warunki, tym większe ciepło. Ludzie zapraszali nas na herbatę, oferowali owoce, chleb, pomoc przy naprawie roweru, dawali schronienie gdy złapała nas ulewa. Nigdy nie spotkałem się z odmową rozbicia namiotu, nawet na prywatnej ziemi.

Ten kontrast uderzał mnie za każdym razem – ich spokój i serdeczność w kontraście do naszej europejskiej gonitwy. Tam, w górach, życie płynie wolniej, a kontakt z drugim człowiekiem jest szczery i bezinteresowny. W miejscach, gdzie człowiek codziennie doświadcza potęgi natury i kruchości życia, rodzi się pokora. I może właśnie dlatego tak łatwo jest tam o prawdziwą bliskość ?

Bardzo żałuję, że my Europejczycy to utraciliśmy.

Marginalizacja przez brak infrastruktury

Podczas wyprawy wielokrotnie odczuwałem, jak brak prądu i słabe drogi wpływają na życie ludzi w Tadżykistanie. W wielu wioskach elektryczność pojawia się tylko na kilka godzin dziennie, a do najbliższego sklepu czy przychodni trzeba czasem jechać wiele godzin po szutrowych lub kamienistych, nierównych drogach.

To sprawia, że mieszkańcy są w dużej mierze zdani na siebie – zarówno w codziennym życiu, jak i w sytuacjach awaryjnych. Widziałem, jak nawet proste rzeczy, które w Europie są oczywiste, tutaj stają się wyzwaniem. Jednocześnie właśnie ta izolacja kształtuje niesamowitą wspólnotę – ludzie pomagają sobie nawzajem, dzielą tym, co mają, i są niezwykle życzliwi wobec podróżnych.

Patrząc na to, trudno nie zauważyć kontrastu: z jednej strony marginalizacja spowodowana brakiem infrastruktury, z drugiej – autentyczna gościnność i solidarność. To doświadczenie uświadomiło mi, jak wiele zawdzięczamy codziennym udogodnieniom, które w innych miejscach świata po prostu nie istnieją.

Brak Internetu – błogosławieństwo dla ducha

default

Brak internetu w Dolinie Bartang początkowo wydawał się utrudnieniem – nie mogliśmy sprawdzić trasy ani skontaktować się ze światem. Szybko jednak odkryliśmy, że to prawdziwe błogosławieństwo dla ducha. Bez powiadomień mogliśmy w pełni zatopić się w krajobrazie, rozmowach między sobą i rytmie dnia dyktowanym przez słońce, przyrodę  i góry. Codzienne czynności nabrały nowego znaczenia, a cisza pozwalała naprawdę odetchnąć i poczuć miejsce, w którym byliśmy. 

Ten brak “połączenia” ze światem stał się luksusem, który przypomniał nam, jak rzadko w życiu miejskim potrafimy naprawdę zwolnić i być obecni tu i teraz.

Warto być dobrze przygotowanym, ale nigdy nie przewidzisz wszystkiego

Do wyprawy przygotowywałem się naprawdę solidnie – sprzęt, ubrania, zapasowe części, leki, panele słoneczne, filtry do wody, kuchenkę z litrową butlą paliwa. Chciałem mieć poczucie, że na każdą sytuację znajdzie się rozwiązanie. I faktycznie – większość planu zadziałała. Ale nie wszystko da się przewidzieć.

W Dolinie Bartang urwała się śruba mocująca bagażnik w mojej ramie roweru. Nie pomogły zapasowe części ani drut – dopiero pomoc lokalnego mieszkańca i jego wkrętarka uratowały sytuację. Później zaskoczyła nas kuchenka, która na wysokości ponad 4000 m zaczęła gasnąć co chwilę, akurat wtedy, gdy najbardziej potrzebowaliśmy zagotować wodę.

Okazało się też, że w Karakol – w miejscu, gdzie planowałem „przegrupowanie” i opracowanie dalszej trasy – nie ma żadnego dostepu do Internetu. Żadnych map, żadnych wiadomości, brak źródeł rzetelnej informacji.

To wszystko nauczyło mnie jednego: można być świetnie przygotowanym, ale wyprawa i tak zawsze znajdzie sposób, żeby nas zaskoczyć. I właśnie w tych nieprzewidzianych momentach kryje się prawdziwa przygoda.

Działając i wystawiając się na przeciwności, wymuszamy w sobie pokłady kreatywności i rozwijamy siebie

Każda trudność w podróży wymusza w nas kreatywność. Gdy coś się psuje, gdy kończy się woda, gdy trzeba improwizować – wtedy naprawdę poznajemy siebie. To lekcje cierpliwości, elastyczności i odwagi.

Pokonywanie przeszkód staje się źródłem satysfakcji i wewnętrznej siły. Bo z każdym rozwiązanym problemem rośnie wiara, że poradzimy sobie z kolejnym. Przeciwności przestają być przeszkodami – stają się drogowskazami w rozwoju.

Nie jesteśmy niezbędni

Każda dłuższa wyprawa przypomina mi, że świat, który zostawiam w domu, świetnie sobie beze mnie radzi. Praca toczy się dalej, sprawy biegną swoim rytmem, a rzeczy, które wydawały się pilne, nagle tracą znaczenie.

Z początku trudno to przyjąć – mamy wrażenie, że wszystko się zatrzyma, jeśli nas zabraknie. Tymczasem świat idzie dalej. I to uczy pokory.

Zrozumienie, że nie jesteśmy niezbędni, jest wyzwalające. Pozwala naprawdę odpocząć, być tu i teraz, bez presji i poczucia winy. Czasem wystarczy kilka dni oderwania się od codzienności, by spojrzeć na siebie z nowej perspektywy – i wrócić do domu spokojniejszym, bardziej świadomym, lepszą wersją samego siebie.

Doświadczajmy!

Ta wyprawa była moją pierwszą tak długą i wymagającą podróżą rowerową – pełną wrażeń, refleksji, spotkań i życzliwości napotkanych ludzi. To doświadczenie zostawiło we mnie ogromny ślad i poczucie wdzięczności za możliwość bycia częścią często surowego, a jednocześnie pięknego świata.

Każdy dzień w drodze był lekcją – o pokorze, o granicach własnych możliwości, ale też o tym, jak niewiele naprawdę potrzebujemy, by czuć się szczęśliwymi. 

Już teraz wiem, że to nie była moja ostatnia wyprawa. W głowie mam kilka kolejnych kierunków, które czekają na swoją kolej.

Jestem głęboko przekonany, że właśnie poprzez takie formy doświadczania świata – bez filtrów, planów i nadmiaru wygody – stajemy się pełniejszymi ludźmi. Otwieramy się na innych, na siebie i na życie w jego czystej postaci.

A Ty co myślisz o takiej formie doświadczania świata ? 🙂

Zostaw komentarz. Chętnie poznam, co o tym myślisz!